Pamiętam czas, kiedy po raz pierwszy wraz z mężem zapragnęliśmy naszego dziecka. Czas oczekiwań na symptomy tego, bym mogła stwierdzić, że oto jestem mamą, dłużył mi się bardzo. Kiedy kolejny raz ze smutkiem zauważyłam, że to jeszcze nie ten miesiąc, w tym samym czasie znalazłam w księgarni niewielki obrazek, który przykuł moją uwagę.
Była to reprodukcja obrazu Titio Rossini pod tytułem „La tenerezza”, czyli po polsku „czułość”. W zwartej kompozycji dwóch osób zamkniętych w owalu, zobaczyłam postać Boga, który w łonie kobiety umieszcza Nowe Życie. To On sam: bez aureoli, na boso, w głębokim pokłonie, jak gdyby zasiewa ziarno. Wpatrywałam się w ten obraz i myślałam o tajemnicy, jaka wiąże się z niezwykłą chwilą poczęcia. W następnym miesiącu to misterium wydarzyło się wewnątrz mnie, a moje serce powtarzało słowa wypisane na zakupionej grafice: Bóg jest miłością! (1J 4,16)
Kiedy narodziło się nasze dziecko, ten maleńki obrazek, postawiony na moim biurku, przypominał mi o tym, że nasz synek jest dzieckiem Wszechmocnego Ojca. Powierzony nam z miłości, byśmy go w miłości wychowywali.
Kiedy poczęło się nasze drugie dzieciątko, radosne myśli i uśmiechy znowu wysyłałam w kierunku mojego Niebieskiego Przyjaciela.
Niestety, nasze Maleństwo zmarło zanim mogło się narodzić. Tak też się stało i z trzecim naszym Dzieciątkiem.
Na poziomie myśli i serca trudno mi było w ogóle to pojąć.
Dlaczego śmierć dotyka te niewinne, wymodlone dzieci?
Pytanie: “Gdzie był wtedy Bóg?” nieustannie powtarzało się w mojej głowie.
Nie umiałam pogodzić mojego obrazu dobrego Boga ze złem, które dotknęło naszą rodzinę.
Jednak w czasie żałoby tak bardzo wyraźnie czułam właśnie tę delikatną obecność Jezusa. Odczuwałam Jego troskę w opiece najbliższych mi osób, w gorącej herbacie robionej mi przez męża, w lekkim, nieco chłodniejszym wietrze na policzku, który miał przywrócić mnie do życia.
To Jego współczującego, współcierpiącego spojrzenia doświadczałam w czasie moich modlitw, w czasie naszych wspólnych rozmów, moich pytań i Jego odpowiedzi.
Uwierzyłam mocno w słowa Pisma Świętego:
„Bo śmierci Bóg nie uczynił i nie cieszy się ze zguby żyjących.
Stworzył bowiem wszystko po to, aby było, i byty tego świata niosą zdrowie:
nie ma w nich śmiercionośnego jadu ani władania Otchłani na tej ziemi”
(Mdr 1,13-14)
„ A sprawiedliwy, choćby umarł przedwcześnie,
znajdzie odpoczynek. (…)
Ponieważ spodobał się Bogu, znalazł Jego miłość,
I żyjąc wśród grzeszników, został przeniesiony. (…)
Wcześnie osiągnąwszy doskonałość, przeżył czasów wiele.
Dusza jego podobała się Bogu, dlatego pospiesznie wyszedł spośród nieprawości.
A ludzie patrzyli i nie pojmowali, ani sobie tego nie wzięli do serca, że łaska i miłosierdzie nad Jego wybranymi i nad świętymi Jego opatrzność.
(Mdr 4, 7-15)
Nadal nie wiem do końca, dlaczego nasze dzieci odeszły, ale wiem już na pewno, dokąd odeszły. W moim małym obrazku tym razem zobaczyłam, że Bóg pochyla się i obejmuje swoimi ramionami Dzieciątko, by zabrać je do siebie. To właśnie wiara, że nasze dzieci zostały z miłością przyjęte do Nieba, pozwoliła mi odnaleźć spokój i pewność, że one żyją i są szczęśliwe.
Przekonanie, że te dzieci już osiągnęły zbawienie, pozwoliło mi ponownie myśleć o rodzeństwie dla naszego synka.
Wiedziałam, że cokolwiek się zdarzy, nasze dzieci będą w najlepszych, troskliwych rękach.
Dziś mamy dwoje dzieci przy sobie i trzech synów w Niebie. Naszemu synowi i córce próbujemy tłumaczyć świat przez pryzmat wszystkiego, w co wierzymy. Ufam, że Niebo przybliżą nam nasi synowie, skoro mieszkają tam od swej maleńkości.
Dodam jeszcze tylko, że kiedy ból po stracie dziecka trudno w ogóle wyrazić, warto uświadomić sobie, że my sami jesteśmy dziećmi Boga, a On drży przed tym, by nas nie stracić, byśmy nie odłączyli się od Jego miłości. Tak naprawdę ciągle pozostajemy na Jego łonie i możemy wtulić się w jego Osobę. Odwrócić twarz ku Jego twarzy i mówić do Niego, jak dziecko.
Wierzę w to, że Jego czuła Miłość nas osłoni.